piątek, 23 września 2016

"Muszę mieć nowe życie w domu, bo zwariuję"

Takie mniej więcej słowa pojawiły się w mojej głowie ok. 2,5 roku temu. Usłyszał je też M. I zrozumiał, że tu już nie ma miejsca na żaden opór.
Dziewczyny jakoś zamilkły, więc skorzystam i poopowiadam, jak to się stało, że dołączyła do nas owczarka i co nam dało jej pojawienie się w naszym życiu. A dało wiele!  Aż sama się dziwię, że tyle wytrzymałam i jeszcze nic tu o niej nie było ;)

Tak, mamy psa :) I nie ma to nic wspólnego z radami typu: "weźcie szczeniaczka, znajomi wzięli i zaraz potem poczęło się dziecko". Nie ma, bo uleganie takim radom najczęściej kończy się dla psa schroniskiem, kojcem, łańcuchem... Bo pies staje się tylko narzędziem do osiągnięcia celu, jakim jest dziecko i staje się zbędny, gdy cel uda się osiągnąć...

A ja po prostu musiałam coś zrobić z tą pustką w domu. Z nadmiarem czasu (mimo licznych obowiązków zawodowych). Z tym, że wracałam z pracy i nie było nic, co by  wymusiło na mnie zostawienie jej za sobą. Żyłam non stop pracą. Nie zrozumcie mnie źle - miałam pasję, pracę, którą lubiłam, znajomych, rodzinę, ale to było mało. Do tego stres związany z leczeniem i wędrówką po lekarzach, odczuwalna (w pewnym momencie już może tylko podświadoma) presja ze strony rodziny... Coś musiało się zmienić!



I zmieniło się. I każdego dnia za tę zmianę Bogu dziękuję. 

Zgodziliśmy się co do rasy, wybraliśmy umaszczenie, znaleźliśmy hodowlę, zaplanowaliśmy urlop (bo przecież szczeniaczka nie zostawimy od razu samego na 10 godzin...) i pewnej pięknej soboty wybraliśmy się na bagatela czterystapięćdziesięciokilometrową wycieczkę na południe kraju :) Oczywiście z wrażenia pobłądziliśmy i jeszcze trochę nadłożyliśmy ;) Jednak wieczorem owczarka była w domu :)

Niesamowite, ile radości i życia wniosła w nasze progi. Nikt nigdy nie wypomniał nam, że u nas pusto. Ale jak pojawiła się sunia to nagle padło: "czuć zmianę u Was, ożywiło się". Tak rzucone mimochodem w powietrze...

A w naszej codzienności, w której już zaczynała się i jakaś pustka między nami, zatętniło życie.
Zaczęliśmy spędzać więcej czasu ze sobą (nie: obok siebie), dużo czasu spędzać w ruchu na świeżym powietrzu (spacery 5 razy dziennie, w tym jeden 1-3 godz.), rozmawiać (!) na tych spacerach (nie w pędzie, w trakcie innych zajęć, informacyjnie; tak po prostu, na spokojnie, o wszystkim), brać udział w szkoleniach (psa też trzeba wychować i ułożyć), poznawać fantastycznych ludzi, wyjeżdżać (bo psa od małego trzeba socjalizować).

Śmiejemy się dotąd, że w końcu mam choć namiastkę tego, za czym tęskniłam i komentowałam tekstem "ale wiesz, że ja ci i tak tego zazdroszczę", gdy narzekały moje koleżanki młode matki:

- dylematy wychowawcze
- trudności w byciu konsekwentną
- niepokój, gdy pojawia się choroba
- sprzątanie wciąż od nowa - odkurzam, wpuszczam szczęśliwą owczarkę po zabawie z kumplem z sąsiedniej ulicy  i po chwili znów muszę chwycić za odkurzacz. 
I naprawdę mi z tym dobrze :)

Nam z tym dobrze :)

I nie żałujemy sobie ;) W pewnym momencie podczas zakupów w sklepie oboje zjawialiśmy się z zabawką dla psa. W naszym budżecie mogło nie starczyć na coś dla nas (zawsze można wybrać tańszą opcję), ale na coś dla owczarki się znalazło. Bo nam sprawiało i sprawia to frajdę i radość! A ta radość jest błogosławieństwem dla naszego małżeństwa. Jest ożywcza i jest najlepszym remedium na inne bolączki i trudy, z którymi musimy się zmierzyć.

Gdy wracamy do domu już nie ma pustki. Jest radość. Jest spacer, który wycisza emocje i rozładowuje stres. Jest futro, które można wygłaskać i do którego można się przytulić, gdy smutno. I które nie da się w tym smutku na dłużej pogrążyć!

Na spacerach mam czas na modlitwę - prawie nie rozstaję się z różańcem. To czas nieustannego uwielbienia Boga za piękno tego świata i dar mojego życia. I za ten czas.
Wtedy też rodzą się pomysły.

Nie byłoby tego, gdybyśmy nie zdecydowali się na psa.

Owszem to obowiązek i zobowiązanie. To konieczność zmiany porządku dnia i stylu życia. Nie na miesiąc, rok czy 3 lata, ale na lat kilkanaście. W naszym wypadku sprawdziło się rewelacyjnie. Nie mówiąc o tym, ze odkąd mamy psa, presja rodziny jakoś przycichła... A może ja już nie jestem tak wyczulona?

PS A zgadnijcie, kto wstawał w nocy do szczeniaczka, by go wyprowadzić na siusiu? ;) To było zaskoczenie dla nas obojga, ale jakże cenna dla mnie wiedza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz