poniedziałek, 29 lutego 2016

Otwartość na dar życia

Pragniemy potomstwa, to jasne. Umiemy się już do tego otwarcie przyznać – po latach unikania tematu, ale lepiej późno niż wcale ;) Dojrzeliśmy. Nie tylko biologicznie i emocjonalnie (co naturalne), ale i duchowo. Od modlitwy pełnej tonu roszczeniowego („Boże, prosimy daj nam dziecko” – no dobrze, łagodniej: „obdarz nas potomstwem”, a tak naprawdę: „Daj! Czemu nie dajesz!? Czemu nie nam??? Przecież my...” i tu cała litania naszych zalet i deklaracji... Oczywiście deklaracje dopiero po pewnym czasie...) doszliśmy do modlitwy otwartej na wolę Bożą - „Boże, Ty najlepiej znasz nasze pragnienia. Ukaż nam Swój plan dla naszego małżeństwa i dla naszego życia i uzdalniaj nas do jego przyjęcia” oraz „Prosimy, aby nasz dom zatętnił życiem” (w domyśle: Ty zdecyduj, jakim: może dzieci, bo nie zapominamy jednak o nich, ale może po prostu więcej znajomych, a może hodowla psów...).  

Znikają powoli obawy (które zamieniały się w warunki spełnienia prośby, no bo przecież dokładnie wiemy, czego chcemy i jak ma wyglądać nasze życie, w tym nasze dzieci przecież) przed chorobami, niepełnosprawnością... Bóg nas umiłował, więc chce naszego dobra – nawet jeśli nasze dziecko będzie chore to Bóg da nam siły, i właśnie to będzie dla nas dobre... Naprawdę się otwieramy na różne możliwości, choć pragnienie nie znika, i nie jest tak, że przeżywamy same chwile radosnego i ufnego uniesienia. 

No właśnie... Na różne możliwości... Ale czy któraś z Was, starających się, tęskniących, by wziąć w ramiona swoje własne dziecię, bierze pod uwagę, że Pan Bóg, odpowiadając na nasze ogromne pragnienie może okazać Swoją niesamowitą hojność i obdarzyć nas np. dziesięciorgiem (10!) potomstwa? Nie mamy wcale, czekamy na jedno, dwoje, najlepiej troje (bo zawsze chcieliśmy przecież troje) i... Stop? No może czworo jeszcze mieści się w granicach naszego myślenia – ale pięcioro, sześcioro.... dziesięcioro? 

A przecież prosimy o życie, przecież już nie (?) stawiamy Panu Bogu granic, nie podajemy szczegółowych wytycznych zamówienia... Czy jest w nas otwartość na przyjęcie tylu dzieci, iloma Pan zechce nas obdarzyć? Choćby dziesięciorga...  


Z tym Was zostawiam, a i sama z tą wizją obfitości łask przez jakiś czas pochodzę... 

* Wpis zainspirowany blogiem dompelenkosmitow.blogspot.com

niedziela, 28 lutego 2016

Relacje z innymi

Moje relacje z innymi osobami, szczególnie tymi, kiedyś bardzo mi bliskimi, znacznie się pogorszyły w momencie kiedy zostawali rodzicami. Tak, byłam zazdrosna, że doświadczają czegoś na co my tak bardzo czekamy i za czym tęsknimy. Zupełnie nie umiałam się odnaleźć w tej sytuacji, oni chyba też. Roszczeniowe postawy wobec mnie i mojego męża, pewnego rodzaju napastliwość tego ich rodzicielstwa: „Nie odwiedzacie nas, nie interesujecie się – chyba nas nie lubicie. A przecież nasze dzieci mogłyby być dla was namiastką tego szczęścia”. Pamiętam jak na przyjęciu po chrzcinach mojej chrześnicy, kiedy po kilku miesiącach od jej urodzenia pierwszy raz wzięłam ją na ręce – trochę przymuszona, niemal wszyscy w pobliżu chwycili za telefony, aby zrobić nam zdjęcie. To przecież takie zjawiskowe. Dzięki Bogu dziś to mnie bardziej śmieszy niż irytuje. Bardzo długo czasu upłynęło, zanim zaczęłam trochę inaczej na to patrzeć. Widzę, że mimo wszystko, takie sytuacje sprowadzają mnie do jakiejś normalności, wyrywają ze świata, gdzie wszystko koncentruje się na mojej wielkiej tragedii, pokazują, że nie umrę od tego, że popatrzę lub potrzymam na ręku "nie swoje" dziecko. To może być nawet przyjemne. Kilka tygodni temu miałam dość trudną rozmowę. Usłyszałam, że odrzucałam tę osobę tak długo, że teraz jest już na tej właściwej pozycji. Rzeczywiście, moje zachowanie takie było. Poczułam, że niepłodność po raz kolejny kogoś mi odbiera. Nie chcę tak! W tej sytuacji, ale też w wielu innych zabrakło szczerości i odrobiny zrozumienia. Warto nad tym cały czas pracować! 

środa, 24 lutego 2016

Zawód...

Dlaczego, jak kobieta powie, że chce się czymś podzielić, ale jeszcze nie w tej chwili, tylko na kolejnym spotkaniu to wszyscy oczekują informacji, że jest w ciąży???

Na początku się nie zorientowałam... Deklaracja została przyjęta ciepło i ze zrozumieniem, ktoś skomentował z uśmiechem: "budujesz napięcie". Dziś, na takim "międzyspotkaniu" dostałam pytanie: "I co powiedział lekarz?". Zgłupiałam... Dużo się dzieje ostatnio, więc mogłam o czymś zapomnieć, zaskoczona wybąkałam: "Lekarz? Miałam być u lekarza?". Liczyłam chyba na jakąś podpowiedź, o czym zapomniałam... "No chyba tak. A nie?" Tu gonitwa myśli... Umówiłam się owszem do lekarza rodzinnego, ale to dopiero teraz... Hmm... I po chwili olśnienie! I odpowiedź: "nie, nie, jeśli spodziewacie się takich wieści, to nie".

Dobra strona zdarzenia (owszem jest!): nie zabolało mnie to, zaskoczyło, ale nie zabolało. Nie tak, jak ogromny (!) znak zapytania we wzroku babci, gdy pojawiliśmy się po dłuższej przerwie... Bez brzuszka... Też najpierw nie zaskoczyłam... To niewypowiedziane pytanie, nie z ciekawości, ale z bólem, zawodem... Naprawdę nie wiedziałam, o co chodzi... I znów dotarło do mnie po chwili... I do dziś ten wzrok widzę... Choć minęło kilka lat.

Trudna strona: dojrzałam do tego, by podzielić się swoją historią – niespełnionego dotąd pragnienia, zaangażowania w działalność duszpasterstwa, trudności, jakich doświadczam, także w mówieniu o tym (nie)spełnieniu... I to chciałam powiedzieć "za 2 tygodnie". A teraz się zastanawiam. No bo wieści, że jestem w ciąży im nie ogłoszę... Więc znów będzie zawód?!?
Nie sądzę, żeby przejęli się tak jak babcia. Podejrzewam, że docenią otwartość i pewnie jeszcze się za mnie pomodlą... Ale... Rozumiecie, prawda?

Przecież w moim życiu tyle się dzieje... Ja już się nauczyłam dostrzegać tę pełnię w miejsce pustki i braku... Ale najwyraźniej póki nie ogłoszę: "jestem w ciąży", nigdy nie będzie dość...

A może się mylę?

Nie umarłam - ciągle jestem!

Tak sobie myślę, że ten post chyba będzie czymś w rodzaju prologu do poprzedniego.

 Mam tendencję do rozpamiętywania tego co było, przeżywania jeszcze raz i od nowa. Jestem tego świadoma – to już coś! O ile w przeżywaniu tego co było dobre i przyjemne nie ma nic złego, o tyle wracanie do tych przykrych spraw zdecydowanie niczego dobrego nie przynosi. 

W ramach zmiany mojego nastawienia wracam ostatnio myślami do przeszłości, do tego procesu starań o dziecko i leczenia. Przypominam sobie jak przeżywałam comiesięczne rozczarowania. Jak z żalu i rozpaczy wszystko we mnie krzyczało. Nawet dziś trudno mi to opisać. W tym wszystkim byłam przekonana, że nie dam rady znieś kolejnego niepowodzenia, że jeśli za miesiąc znów się to powtórzy, nie przeżyję. Byłam o tym głęboko przekonana, że albo pęknie mi serce, albo zwariuję, umrę, po prostu przestanę być! Od tego okresu upłynęło już sporo czasu i mimo iż w ciąży nie byłam ani przez chwilę NIE UMARŁAM! Ciągle JESTEM i mam się chyba całkiem nieźle!
Kiedy dziś patrzę na te 5 lat naszych zmagań widzę ile bardzo trudnych, ale też i dobrych rzeczy się wydarzyło. I już nie muszę na siłę przekonywać siebie i innych o tych wszystkich dobrych sprawach, które mogłyby nas ominąć, gdyby dziecko pojawiło się kilka lat temu.

Pierwszym, u którego szukaliśmy pomocy był Bóg. Widzimy jak w tym cierpieniu nas prowadzi. Ludzie ze wspólnoty, do której trafiliśmy w poszukiwaniu sensu naszego cierpienia, polecili nam lekarza, którego praktyka była zgodna z naszymi przekonaniami. Potem warsztaty, grupa wsparcia, Duszpasterstwo, a w tym wszystkim wspaniali ludzie, którzy nas rozumieją i duchowo bardzo nas ubogacają. To jest dla nas niezwykle cenne. 


Mimo, że sytuacja z pozoru się nie zmieniła – ciągle jesteśmy tylko we dwoje, ciągle się leczymy i ciągle trudno nam pogodzić się z losem, widzimy w nas jednak pewną różnicę.

„Nie umrę, nie, lecz będę żył
i ogłaszał wielkie dzieła Pana.”
(Ps 118, 17)

wtorek, 23 lutego 2016

Czas na zmianę...?

Rzeczywistość pokazuje mi, że to chyba właśnie taki czas. Uśmiechnęłam się do siebie, kiedy rozmyślając o tym, czy aby na pewno to ma być teraz, w Środę Popielcową ksiądz zaczął homilię zdaniem „Dziś zaczyna się czas Twojej przemiany”. Czy to była odpowiedź? 

Kilka wydarzeń z ostatnich tygodni też dają mi do zrozumienia, że pora już coś zmienić w SOBIE, szczególnie w swoim zachowaniu, bo zamykanie się przed światem, szczególnie tym, w którym są dzieci i adoracja swojego niezadowolenia do niczego dobrego nie prowadzą. Dziękuję Panu Bogu, że dał mi takie natchnienie i szczere pragnienie zmiany. Przez cały ten czas czułam się podwójnie źle ze względu na moją niepłodność ale też przez to, w jaki sposób traktowałam innych, którym "się udało". I jeszcze ten blog, który w pewnym sensie obliguje mnie do zmiany myślenia i nastawienia względem wielu spraw, a szczególnie względem moich problemów z płodnością. W tym miejscu przypomina mi się, jak na warsztatach dla dziewczyn zmagających się z problemem niepłodności, prowadząca zapewniała, że przyjdzie moment, kiedy wszystko się zmieni, nawet wtedy, gdy dziecko się nie pojawi, że to nasze zmaganie ma określony koniec. O jak wielka była moja irytacja słysząc takie gadanie. Byłam przekonana, że żadnej zmiany na lepsze nie będzie póki nie pojawi się dziecko.

Dziś czuję, jeszcze może trochę z lekkim niedowierzaniem, że to się jednak dzieje. Oby nie okazało się tylko chwilowym zwrotem:)

sobota, 20 lutego 2016

Zrób coś dla siebie!!

Zrób coś dla siebie, nie dla męża, nie dla rodziny, przyjaciół... Podoba Ci się ta torebka? Kup sobie! Nowy ciuszek, fryzura - czemu znowu "nie"? Ciesz się, bo choć to tylko rzecz, ale warto się też porozpieszczać. Najdłużej przechowujemy w swoich duszach życiowe smutki - organizujmy sobie też chwile radości.

A teraz zostaw wszystko na chwilę, zrelaksuj się, zapal świece, weź odprężającą kąpiel, włącz ulubiona muzykę, pobądź z sobą, wycisz się.

Takie ważne, a czasem tak zaniedbane.

Tylko spokojne wewnętrznie i silne stawimy czoło kolejnym trudom. Ale o tym pomyślę jutro, jak mawiała Scarlett O'Hara. Dziś relaks i dobra noc.




Dobrej nocy, zatem :)

środa, 17 lutego 2016

O zaufaniu do Boga

Mocno wierzę w to, że Bóg wie lepiej od nas, co w naszym życiu jest dla nas dobre, że nas prowadzi i stawia na naszej drodze ludzi, zadania, czasem cierpienia po to, byśmy żyli jak najlepiej i najszczęśliwiej. Po to, by nas sprowokować do działania w wolności naszej woli. Nie zawsze nam to się podoba, oj, nie zawsze...

Kolejne lata bez dziecka były dla nas trudne, droga do decyzji o zostaniu rodzicami adopcyjnymi była trudna, rozpoczęta procedura była trudna, a zewnętrzna decyzja instytucji o zawieszeniu działań szczególnie dla mnie była ciosem, uruchomiła falę buntu, niezgody, niesprawiedliwości. 

Ale, gdy opadły te emocje przyszła nieśmiała refleksja: może to wszystko jest po coś? może właśnie taka droga jest dla nas przygotowana? może to wszystko, co teraz po ludzku jest trudne, ma nam pomóc, ma nas wzmocnić, scalić...?

W ciągu naszego małżeństwa do tej pory mało mieliśmy chwil, by porozmawiać o nas, o swoich wzajemnych uczuciach - tych pozytywnych, ale i negatywnych, o rzeczach dla nas ważnych. A tu nagle w ciągu zaledwie kilku miesięcy, trudnych miesięcy, jakbyśmy poznawali się w tej sferze na nowo. To dla mnie wielka wartość. Chwile zwątpienia przychodzą oczywiście, ale czerpanie z miłości Boga, umacnianie się w pokorze wobec Bożego planu i zaufanie do Niego pozwala przetrwać i zobaczyć, że jest wyjście. 

Nie na "teraz", nie na "już", ale jest... 


Ks. Jan Twardowski
KIEDY MÓWISZ
Aleksandrze Iwanowskiej


Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz

wtorek, 16 lutego 2016

Rozmnażanie talentów

Czy jestem dla siebie ważny? Czy widzę wartość w sobie, w tym, kim jestem i jaki jestem? Czy czerpię z tego i dzielę się tym?

Brak dziecka nie umniejsza mojej wartości. Jestem o tym przekonana teraz, nie zawsze tak jednak było i jest... Kolejne narodziny u koleżanek, kolejne mamy z brzuszkiem wokoło, media krzyczące o rodzinie, becikowym, syropach na kaszel dla dzieci i niemowląt... Często rozluźniające się więzi niegdysiejszych znajomych, nawet bliskich, którzy pochłonięci swoimi pociechami czasem nie znajdują chwili dla tych bezdzietnych... i sinusoida naszych nastrojów zalicza dołek, czasem to długi rów, którym idziemy nie widząc wejścia na górę...
Czasem świat zdaje się być dla nas za mały, jakbyśmy prócz dziecka, którego nie mamy, nie mogli dać z siebie nic innego.


PRAWDA JEST ZUPEŁNIE INNA!!  Jesteśmy tak samo wartościowi! Ale musimy my sami dojrzeć to w sobie i w to uwierzyć. To często najtrudniejsza i największa praca. Warto ją zrobić. Warto wyjść czasem ze swojego ukrycia, pomyśleć, poszukać sobie płaszczyzny do realizacji dla siebie. Odkryć swój biblijny "talent" i nie zakopywać go w ziemi, a rozmnożyć go, by mógł wydać plon obfity.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Na pustyni naszej niemocy

Bezkres suchego piachu, gorąca. Pustka, brak życia, samotność, brak nadziei...
Pustynia.

Czy tak się czasem nie czuję? Jak w środku pustyni? Jakby pustynia była we mnie, mimo wielu ludzi dokoła? Wśród matek w pobliskim parku? W niezliczonych sklepach na rodzinnych zakupach? W rodzinie, gdzie co rusz kolejnej młodej mamie jest dane cieszyć się z dziecka?

A może, jak Jezus, jestem wyprowadzana na pustynię i poddawana pokusom? Pokusie zbytniej ufności w ludzi, w kolejnych specjalistów, którzy na pewno pomogą...? Pokusie kolejnych leków, suplementów, zabiegów, po których już na pewno się uda...? Pokusie braku pokory wobec Bożego planu, który przecież już dawno jest dla mnie napisany?

Stojąc na pustyni, widzimy tylko jej niezmierzoną pustkę. Gdy udaje się wznieść wysoko nad ziemię, uchwycić szerszą perspektywę, widać już kres, widać zielone brzegi życia.


Panie, pozwól mi, karmiąc się Twoim Słowem, wznieść się nad moją pustynię braku rodzicielstwa. Prowadź mnie Swoim Słowem do Życia. Daj mi dojrzeć szerszą perspektywę, naucz czerpać łaski z tego bolesnego dla mnie doświadczenia, by umocnić się i moc przekazywać innym. Jezu, umocnij mnie wobec pokus czających się wokoło.


niedziela, 14 lutego 2016

Wytrwali i mężni mężowie nasi


To że kobiety miewają zmienne nastroje, PMS, czy po prostu emocjonalną huśtawkę, wiedzą wszyscy. Choćby z żartów, seriali, książek. To że kobiety są najwytrwalsze w trzymaniu się nadziei do samiutkiego końca, wiedzą te starające się o upragnione potomstwo. I oczywiście ich mężni mężowie. I to określenie nie jest przesadą, bo trwać przy takiej kobiecie i wspierać ją nieustannie w tym samym, co miesiąc, często przez wiele miesięcy albo i lat to naprawdę męstwo. Szczególnie, że zachowanie takie nie mieści się w logicznym spojrzeniu na świat mężczyzny. A kobiety są wytrwałe, oj są...

- Kochanie nie idziesz na siłownię? Przecież masz karnet na cały miesiąc...
- No tak, ale wiesz... To druga faza, lepiej być ostrożnym.

- Kochanie, napijemy się wina do kolacji?
- Chyba żartujesz, przecież mogę być w ciąży.

- Kochanie, weź proszek przeciwbólowy, przecież widzę, że cię boli, a potem będzie jeszcze gorzej, wiesz przecież.
- Ale jeszcze nie dostałam miesiączki. Po co szkodzić dziecku.

Mimo tak dobrze znanych objawów nadciągającego oczyszczenia, mimo bólu, ba, nawet mimo krwawienia, nadzieja nie umiera. „Panie Boże przecież mogę być w ciąży, a objawy to tak rzutem na taśmę, z przyzwyczajenia (?), no przecież wiesz... niemożliwe, by znów się nie udało...”

A jednak...­­­­­­­­

- Kochanie, przytul...


Panie Boże dzięki Ci za wytrwałość, męstwo i miłość naszych mężów. 

sobota, 13 lutego 2016

Walentynki… i co z tego?



Nie należę ani do grona przeciwników ani zagorzałych zwolenników walentynek. Mój umiarkowany zachwyt tym świętem wynika z jego komercyjnego charakteru. Przeciwnicy powiedzą też, że miłość należy sobie okazywać co dzień, a nie tylko 14 lutego. Z tym również się zgadzam, ale skoro tak to czy warto bojkotować ten dzień? Moja odpowiedź brzmi „nie”, ponieważ o miłość trzeba dbać  i nadarza się okazja do naprawy ewentualnych zaniedbań na tym polu. Jeśli tego dnia szczególnie przeszkadza nam w świętowaniu konsumpcjonizm,  to podarujmy kochanej osobie swój czas. Ponadto gdyby ten dzień rozpocząć od podziękowania Bogu za ludzi, których kochamy i zwrócić się do św. Walentego  nabrałby on szczególnego charakteru. Zachęcam do skorzystania z poniższych modlitw, a może zainspirują Was do własnej rozmowy z Panem.
 
Modlitwa o wytrwałość w miłości
Boże, który wychodzisz na spotkanie zbłąkanej owcy i wszystkim słabym otwierasz ramiona. Wyznaję Ci, że nie umiem kochać. Gdy przebywam, w samotności, tęsknie za tym, którego mi dałeś. Źle mi jest bez niego i ciągle o nim marzę, ale gdy tylko jesteśmy z sobą razem – nie umiem pozbyć się egoizmu, opanować języka i być dobrym dla człowieka, którego przecież kocham.
Czemu jest we mnie tyle uporu i opryskliwości? Dlaczego kochanej osobie próbuję narzucić własne zdanie? Dlaczego nie liczę się z tym, co ona odczuwa i sprawiam, że bywa jej ciężko i źle. Dlaczego niszczę otrzymany od Ciebie dar naszej miłości? Przebacz mi, Boże, moje samolubstwo, złośliwość i brak opanowania. Pomóż mi wynagrodzić wyrządzone przykrości. Daj nam radość wzajemnego zrozumienia bez słów.

Oddanie się pod opiekę św. Walentego
Św. Walenty! Cieszę się z chwały, którą teraz doznajesz w niebie i czci, jaką jesteś otaczany tu na ziemi. Tobie polecam wszystkie moje potrzeby duchowe i cielesne, abyś je przedstawił Bogu wszechmogącemu. Miej mnie w opiece, szczególnie w ostatniej godzinie mojego życia, abym za Twoją przyczyną dostąpił spotkania z Bogiem i z Tobą w społeczności świętych. Amen.

czwartek, 11 lutego 2016

W poszukiwaniu cudu



Jeszcze jedno święte miejsce, najlepiej za granicą, Lourdes, Fatima, Medjugorie, przecież tam sparaliżowani zaczynają chodzić, słabi odzyskują witalność. Tak, tam się uda, moje modlitwy zostaną wysłuchane. Takim schematem myślałam wiele lat. 

Kolejne urlopy planowaliśmy tak, aby pielgrzymować do tych sanktuariów. Wyjątkowy czas spędziliśmy w Medjugorie, zamierzaliśmy zostać tam trzy dni, jednak nasz pobyt znacznie się wydłużył. Po upływie czasu przeznaczonego na Medjugorie pojechaliśmy na „właściwą”, jak nam się wydawało część wakacji do Chorwacji (kolejny raz wybraliśmy Dalmację). Wymarzona pogoda, pocztówkowy widok z okna, morze na wyciągnięcie ręki, a my codziennie wracamy do Bośni do Medjugorie. Nie korzystamy z nocnego życia, modlimy się różańcem, pierwszy raz od wielu lat. Kościół nie zatwierdził dziejących się tam cudów, ale pielgrzymi nie mają wątpliwości. My również czuliśmy wyjątkową atmosferę. Wracamy do domu, już wiem, że i tym razem się nie udało, mijają miesiące nic się nie dzieje. Jak to nic się nie dzieje? Nasza relacja z Bogiem w końcu jest żywa. Szukamy Boga, trochę po omacku, niemal każdej niedzieli wybieramy inny Kościół, w naszym parafialnym w ogóle nie bywamy.  

Minął kolejny rok, może dłużej, nie pamiętam co się stało, że pewnej październikowej niedzieli trafiliśmy do naszego Kościoła. Z ogłoszeń dowiedziałam się o rozpoczynających się Rekolekcjach Ewangelizacyjnych Odnowy w Duchu Świętym. Od początku byłam sceptycznie nastawiona. W końcu, co się może wydarzyć w „zwyczajnym” parafialnym Kościele, który dodatkowo nie jest moim „ulubionym”? Rozpoczęłam rekolekcje, trudności piętrzyły się każdego dnia, zniechęcenie pogłębiało się, doszło do tego zmęczenie. Zwierzyłam się z tych trudności pewnej osobie, radziła, żebym zrezygnowała i w końcu odpoczęła. Zwykle postępuję tak jak mi sugeruje, tym razem moja przekora daje o sobie znać i trochę wbrew sobie kontynuuję rekolekcje.  
To, co się działo w trakcie tych ponad miesięcznych rekolekcji, czego doświadczałam, jakich zwrotów akcji byłam świadkiem może być tematem odrębnego wpisu, materiału wystarczyłoby nawet na książkę:). Przełomowymi wydarzeniami w trakcie rekolekcji była modlitwa o nowe wylanie Ducha Świętego, przyjęcie Jezusa jako Pana i Zbawiciela, a kilka dni później niedowierzanie, że jest Krzyś. 
Pisząc ten post nie chcę się skupiać na cudzie poczęcia. Chcę wyznać, że do czasu tamtych rekolekcji miałam mylne wyobrażenie Boga,  nie dostrzegałam Jego obecności, pędziłam poszukując skuteczniejszych modlitw i miejsc słynących z uzdrowień. Nieświadomie zatrzymałam się na zewnętrznym wymiarze religijności. 
 Tymczasem Pan przyszedł do mnie w „niepozornym, zwyczajnym” Kościele. W żadnym razie nie neguję sensu pielgrzymowania. Jestem pewna, że ten trud się Bogu podoba, tak samo jak każda aktywność, która nas do Niego zbliża. Nadal ogromną radość i siłę czerpię z pielgrzymowania do miejsc kultu religijnego,  ale wracam do mojego Kościoła, do mojego Oratorium, staram się spotykać z Panem w sercu. Już wiem, że nie muszę przejechać tysięcy kilometrów, żeby Bóg mnie usłyszał. Mamy tę niezwykłą możliwość, że możemy rozmawiać z Panem w każdej chwili. Ostatnio na kazaniu ksiądz zaznaczył, że to jedyny władca, do którego każdy ma równy dostęp. 

Nie wiem dlaczego właśnie tam Pan zadziałał, w taki szczególny sposób. Skłoniło mnie to jednak do zrozumienia, że największy cud dzieje się podczas każdej mszy świętej, niezależnie od tego czy to skromny kościół parafialny czy okazała Bazylika. Święty Bonawentura powiadał, że cuda, które dzieją się w czasie odprawiania Mszy Świętej są tak liczne jak gwiazdy na niebie i ziarnka piasku na plażach. 
Tajemnicę mszy świętej opisuje wielu świętych. Warto zapoznać się choćby z fragmentami Dzienniczka siostry Faustyny lub opisami ojca Pio. Równie przejmującą wizję przestawia współczesna mistyczka Catalina Rivas w „Największy cud. Tajemnica Eucharystii w mistycznej wizji Cataliny Rivas”-polecam. Znałam tą maleńką książeczkę już wcześniej, wówczas nie zrobiła na mnie wystarczającego wrażenia, także wtedy „coś” przegapiłam. Niedawno znowu po nią sięgnęłam i zachwycam się każdym opisem cudu Eucharystycznego.