poniedziałek, 27 marca 2017

Sara, Anna i Zachariasz – wciąż o uczuciach

Dzieje się emocjonalnie dużo. W kwestii wiary... cóż... wiem, że nic nie wiem, a wierzę, że Pan Bóg jest większy i ogarnia mnie i z tymi emocjami i z wiarą. Ja nie ogarniam.

Sara


Jakiś czas temu usłyszałam znów słowa: Wierzę, że i Wam Pan Bóg niedługo w końcu pobłogosławi. Przytaknęłam dobrotliwie, w głębi ducha się podśmiewając i pobłażliwie myśląc tak, tak, jasne. Po jakimś czasie wróciłam myślami do tej reakcji i ze zdziwieniem stwierdziłam: czyżbym była jak Sara? Czas upływa to prawda, ale biologicznie nic nie jest jeszcze przesądzone. Ale czy wierzę? Jak wierzę?

Anna


Czasem się zastanawiałam, że w swojej historii takiego spotkania z Bogiem jak Anna nie miałam – na granicy wytrzymałości, a w zasadzie po przekroczeniu wszystkich barier. Przed ołtarzem, cała we łzach. Nie, że nigdy nie płakałam, ale w miarę dyskretnie.

Cóż... już nie mam takiego problemu. W uroczystość Zwiastowania NMP nie byłam w stanie zapanować nad emocjami – dopadły mnie niespodzianie. Poszłam na Mszę z uroczystym przyjęciem duchowej adopcji, otworzyłam drzwi kościoła i natknęłam na obiektyw aparatu... Miał być chrzest. Zaskoczyło mnie to, bo nigdzie tej informacji wcześniej nie było. Weszłam, usiadłam w ławce (nie posłuchałam myśli, by siąść gdzieś z tyłu i z boku, poszłam do przodu), rozpoczęła się Msza, ksiądz wprowadził rodziców, chrzestnych i dziecko do kościoła, a ja popłynęłam. Jak nigdy. Krokodyle łzy, szloch, nie do opanowania. Paniczna myśl, że nie mam jak uciec, bo siedzę w środku rzędu. Druga przerażająca myśl – jestem centralnie za rodzicami i dzieckiem (kilka rzędów dalej, przede mną ludzie, ale po bokach, a ja centralnie za nimi) – będę na zdjęciach (radosna rodzinna uroczystość, a tu...)... Nie pomogły długie włosy narzucone na twarz, okulary, schylona głowa – nie dało się ukryć, że płaczę... Trzecia myśl – za chwilę kazanie, ksiądz pewnie będzie mówił o dziecku, nie wytrzymam, ale kiedy wyjść, żeby jeszcze bardziej nie zwrócić na siebie uwagi?

Roztrzęsiona, wyjątkowo wyraźnie słyszałam słowo z czytań, w myślach zwracałam się do Boga i jednocześnie wypatrywałam momentu, by uciec – ale jak uciec z Mszy, kiedy nie chcę uciekać od Boga tylko od ludzi? Nie wiem, czy ksiądz zauważył moje emocje (wydawało mi się, że tak, że nie dało się ich nie zauważyć, ale może to w mojej głowie? Znajoma siedząca obok kilkukrotnie próbowała mnie wesprzeć, głaszcząc moją dłoń, chyba przerażona tym, co się dzieje), wyszedł na ambonę i nie powiedział ani słowa o chrzcie. Za to kazanie poświęcił niespełnionym planom (Maryja i Józef też inaczej sobie swoje życie wyobrażali, póki nie wkroczył w nie Bóg), trudności ich przyjmowania, odczytywania sensu cierpienia w łączności z krzyżem. Całe kazanie pode mnie (czy celowo czy nie), a ja płakałam, słuchałam i myślałam, że przecież to wiem. Dziękowałam, że to mówił (bo nie mówił o radości nowego życia), ale myślałam – to i tak mnie nie pocieszy, ta świadomość niczego nie zmienia. I nawet nie chodzi o to, żeby Bóg dał mi dziecko. Pragnę go, ale się nie upieram, Bóg wie lepiej. Ale jeśli nie dziecko to co??? Jaka jest moja droga??? Gdzie sens cierpienia??? Gdzie sens mojego życia???!!! Cokolwiek!!! Jak to odczytać? Panie, powierzam Ci siebie, poślij mnie. Daj mi zadanie. Niech widzę jakąś drogę.

Drugą połowę Mszy przepłakałam w samotności pod chórem, dziękując za tę samotność. Już przepraszałam Pana, że nie pójdę do Komunii, że na pewno to zrozumie, ale ja nie mogę wejść w takim stanie wśród ludzi, gdy ukazał mi boczną drogę, którą ruszyłam, unikając spojrzeń. Wróciłam do domu i ku swojemu przerażeniu płakałam dalej... Cokolwiek bym robiła. Wróciłam do czytań mszalnych, szukając w nich odpowiedzi. Nic konkretnego. Potok łez zatrzymała myśl o... myjce parowej. Tak, wiem, jak to brzmi, ale myjka parowa mnie uratowała. Myśl o buchających obłokach gorącej pary, które czyszczą i dezynfekują. I wizualizacja takiego sprzątania.

Nie wiem, co Bóg wyprowadzi z tego naszego sobotniego spotkania pełnego emocji. Wierzę, że On to wszystko obejmuje. I wie. Ja nie wiem nic.

Zachariasz


A przyszła mi w czasie ostatnich zmagań (nie wiem już czy sobotnich, bo z pytaniami chodzę od jakiegoś czasu) taka myśl – czemu to ja mam odczytywać znaki, ja a nie mój mąż. W końcu to Zachariasz dostał proroctwo. Nie Elżbieta. I ta myśl mnie uspokoiła. Nie wiem, co będzie dalej, ale odczułam ulgę. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz