Słowo adopcja budzi we mnie różne emocje. Nie dopuszczam na
dłużej do siebie myśli, że moglibyśmy adoptować dziecko. Tematu raczej unikam.
Nawet czytając książki dotyczące starań o dzieci i związanych z tym problemów,
omijam rozdziały mówiące o adopcji. To chyba ze strachu.
Ponad dwa lata temu miałam taki czas, że dużo o tym
myślałam. Nie byliśmy całkiem gotowi, ale rozważaliśmy to. Może dlatego, że
byliśmy blisko z naszymi znajomymi, którzy z entuzjazmem przygotowywali się do
tego procesu. Mieliśmy z mężem nawet taki plan, że jak przyjedzie do Polski na
urlop (pracował wtedy przez rok za granicą) to wybierzemy się do ośrodka
adopcyjnego, żeby czegoś więcej się dowiedzieć. Sprawy się trochę
pokomplikowały, mąż na urlop nie przyjechał, a po jego powrocie do Polski po
dość krótkiej rozmowie zdecydowaliśmy, że nie jesteśmy gotowi i zamykamy temat.
I tak było przez cały ten czas. Aż do momentu wpisu, który
zamieściła na blogu Ewa. Zaczęłam więcej o tym myśleć. Na
początku byłam zła, że ten temat wraca. Nie chcę tego dotykać! Kilka dni potem
rozmawialiśmy z mężem o adopcji. Trochę dziwna to była rozmowa, bo czułam, że żadne
z nas nie chce się przed sobą przyznać, że dopuszcza taką możliwość, że może nawet
czasem trochę chce. Tu zawsze mi się włącza rozkładanie wszystkiego na części
pierwsze i szukanie konkretnej, jasnej odpowiedzi. Wiem, że adopcja to trudna
decyzja. Chyba miałabym problem z pokochaniem dziecka adopcyjnego. I wtedy postawiłam
sobie pytanie: chcesz mieć dziecko czy być matką? Bo jeśli tylko to pierwsze,
to trochę słabo! Jeśli jednak chcę być matką to czy nie powinnam być bardziej
otwarta na adopcję? Jak to właściwie powinno być? (no takie moje tunelowe
rozumowanie). A może ma zostać tak jak jest, żeby nie skrzywdzić siebie i
innych?
Kilka dni temu mieliśmy wizytę u naszego lekarza.
Spędziliśmy parę godzin w poczekalni. Przychodzą pary z plikami wyników badań,
w których pojawia się znajoma karta z naklejkami. Są też kobiety z brzuchami
lub/i z małymi dziećmi - do tej pory źle znoszę takie scenki. Pan doktor bardzo
optymistycznie patrzy na moje wyniki, ja jednak przyjmuję to z dużą rezerwą. Po
wizycie idziemy z receptami do apteki. Długo czekamy na wszystkie leki. Obok
mnie stoi kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem, trzyma je na ręku. Patrzę na to
dziecko, na jego płaskie małe stopy (było bez butów i skarpetek), na
serdelkowate ręce i myślę sobie, że też bym takie chciała. Właśnie takie jak to.
I w tym momencie było mi zupełnie obojętne czy to moje biologiczne czy
adopcyjne. Ot taki chwilowy (?) przypływ innego myślenia.
P.S.
W piątek trafiłam w gazecie na takie słowa Papieża
Franciszka:
„Kto nie ryzykuje, nie idzie naprzód. A jeśli się pomylę?
Popełnisz większy błąd, jeśli pozostaniesz w stanie spoczynku. Oto najgorszy
błąd: zamknięcie. Ryzykuj dla szlachetnych ideałów. Ryzykuj, brudząc sobie ręce.”
No i teraz ja znów będę myśleć... ;) Bardzo dobry tekst!
OdpowiedzUsuńEwa
Asia, bardzo dobry tekst. Też we mnie poruszyłaś tą nutkę ciągłej niepewności czy adopcja czy nie, czy pokocham dziecko czy nie, czy poradzę sobie z tymi wszystkimi trudnościami. Temat adopcja w naszym małżeństwie też co jakiś czas powraca. I tak jak Ty wolę unikać tego tematu. Ale postawiłaś bardzo ważne pytanie, czy chcę mieć dziecko czy zostać matką ... Muszę sobie sama odpowiedzieć na to pytanie. Często myślę o tym, że Bóg nie obdarza naszego małżeństwa łaską potomstwa, bo ciągle jednak nie jesteśmy do tego przygotowani, że jeszcze coś powinnyśmy zrobić ... I szukam co jeszcze i co jakiś czas odpowiadam sobie na to pytanie (tak mi się wydaje)...
OdpowiedzUsuńFundamentalna sprawa: 'mieć' czy 'być'... Decyzja o chęci zostania rodzicem adopcyjnym jest poważna, trudna i wymaga absolutnej zgody wewnętrznej oraz małżeńskiej na wszystko, co z nią związane. Z drugiej strony dla mnie to decyzja bardzo naturalna, podjęta (hipotetycznie) na długo przed tym, zanim okazało się, że może okazać się jedyną drogą rodzicielstwa dla nas.
OdpowiedzUsuńZachęcam do przemyśleń na ten temat i odważnego stawania wobec własnej niegotowości na taką drogę.
Sylwia